KWIAT PAPROCI 3
Wysiedli z samochodu. U ich stóp lezala wies. Na oko, liczaca co najmniej kilkadziesiat gospodarstw. Pierwsze, co rzucalo sie w oczy, to fakt, ze ogromna wiekszosc widocznych budynków byla postawiona niedawno. Ich sciany tchnely nowoscia swiezo okorowanych pni. Kuba zaraz potwierdzil te podejrzenia.
– Czasu wojny czerwoni cala wies puscili z dymem. Dopiero pare roków temu skonczyli my ja odbudowywac.
– A to?
Plawecki wskazal reka na widniejaca z boku drogi zgliszcza jakiegos budynku. Czarne, zweglone belki sterczaly w góre, tworzac przygnebiajacy widok. Wszystko bylo zarosniete chwastami, z wyjatkiem starannie oczyszczonej polanki. Na srodku polanki stal krzyz, u jego stóp lezaly wiazanki kwiatów, swieze i starsze.
– To? – Kuba zauwazalnie spochmurnial. Potem zwrócil sie do Plaweckiego:
– Jasiek juz wam opowiadal, co sie wydarzylo na brodzie…
– Tak, mówil mi o tym.
– To musicie wiedziec, ze…
– Zaraz, o czym mówil??? – nadasala sie Józefina. – Ja o niczym nie wiem!
Plawecki westchnal niezauwazalnie. Kuba tymczasem opowiedzial Pustóleckiej historie, która Lucjan slyszal juz nad brodem. Potem pojawily sie nowe watki, które Plawecki wysluchal z zapartym tchem.
– Prawie wszyscy z naszej wsi zapadli wtedy w las. Zostalo tylko osmiu chetnych, zeby naszym pomoc niesc. Tatko przykazal mi, abym przy rodzinie siedzial, matki i brata pilnowal. Ale kto by usiedzial, kiedy tam krew sie lala. Przy pierwszej okazji ucieklem. Nad rzeke dotarlem, jak juz nasze dziala rozbite byly. Przytailem sie w krzakach, przy wozie i patrzylem. Wszyscy lzej ranni walczyli. Ci, co nie mogli stac, prazyli z karabinów. Ci, co mogli chodzic, oddawali im reszte patronów i szli na bagnety. Niejeden tam postrzelany byl niemal na sito, a walczyl.
Sluchali go, nie przerywajac ani slowem.
– Nasi chlopi, czterech ich tylko juz bylo, bo reszta padla w ogniu, wynosili najciezej rannych. Tatko, sam ranny, wyniósl na plecach mlodego chlopaczka-ochotnika, rannego w brzuch. Mial moze ze szesnascie roków, tela, co ja wtedy.
“I tyle, co Julek.” pomyslal z gorycza Plawecki. Kuba kontynuowal.
– Gdy tatko polozyl go na wóz, zobaczyl mnie obok. Zaraz tez zlapal mnie za kark, wrzucil obok rannych i pognal wozem do wsi. Uciekli my stamtad w ostatniej chwili, bo czerwoni juz przez bród lezli. Slyszalem, jak padlo jeszcze kilka strzalów, trzasnal granat i zapadla cisza. A ten ranny chlopak to kwilil jak ptaszek jaki. Seria z maksima rozprula mu brzuch, wnetrznosci na wierzch wylazily. Trzymal mnie za reke, d**ga reka sciskal medalik, co go mial na szyi, przez caly czas wolal mame… Nie wiem, jak on przezyl te szalencza jazde. Przyjechali my tutaj wlasnie. Tu, w tej stodole, lezeli ranni, kilkunastu zaledwie, najciezej rannych. Tatko mnie spral kijem, potem wycalowal i kazal uciekac. Sam, wraz z innymi, zaniósl rannych do stodoly.
Kuba zamilkl. Widac bylo, ze przezywa wszystko jeszcze raz. Milczenie przerwala Józefina, z wlasciwym sobie taktem.
– No i co? Co bylo dalej? Opowiadaj! – ponaglila go niecierpliwie.
– Bolszewikom spieszno bylo pod Warszawe – westchnal Kuba. – Wies pewno by omineli. Ale znalazl sie jeden zaprzaniec, co to mu raj bolszewicki pachnial. On to do ruskich na bród polecial, co trza nagadal i ich komandiry przyslaly tu rote strzelców. Ci zaraz przylezli, wies przeszukali raz kolo razu, a potem przyszli tutaj.
– Skad tak dobrze to wiecie? – spytal Plawecki.
– Schowalem sie w kopcu, o tam – wskazal. – Widzialem wszystko, jak na dloni. Najpierw dopadli naszych chlopów, co rannych bronili i skluli bagnetami, bo chyba kul im bylo szkoda. Tatko sam siekiera paru rozszczepil, a potem, ze to zyl jeszcze, przywlekli go pod nogi ich komisarzowi. Ten mówil cos dlugo do tatki. Pewnie chcial, zeby ten naszych wydal, co w lesie siedzieli. Jak sie nad tatka nachylil, tatko plunal mu w oczy. Wtedy ruski wyciagnal nagan i wypalil caly bebenek tatce w twarz…
Na policzku Kuby pojawila sie lza. Otarl ja szybko i lamiacym sie glosem konczyl opowiesc.
– Potem czerwoni podpalili stodole z rannymi. Jak oni tam krzyczeli, dobry Boze… Jak oni tam strasznie krzyczeli… – Kuba otarl kulakiem kolejna lze. – Ten chlopaczek, co go tatko ratowal, wypelzl jakims cudem na zewnatrz, caly popalony, wnetrznosci sie za nim ciagnely. Prosil, coby go zastrzelic, ale oni sie tylko smiali. Ich komisarz go skopal, potem zerwal medalik z szyi i kazal soldatom rzucic go z powrotem w ogien.
– Skurwysyny!!! – wyrwalo sie Plaweckiemu.
Pustólecka milczala. Patrzyla w tyl, na przebyta droge, obserwujac cos uwaznie.
– Gdy soldaty chwycily chlopaka, ten resztkami sil zdolal wyrwac któremus granat zza pasa. Cala grupe rozerwalo w strzepy. Nawet temu komisarzowi sie oberwalo, bo cala gebe we krwi mial.
– Dobrze tak, draniowi! – w Plaweckim wszystko sie gotowalo.
Opowiesc Kuby obudzila w nim dawno wygasly ból. Kuba skinal glowa i opowiadal dalej.
– Potem przywiezli do wsi tych, co to ich nad rzeka nasi poranili. Bylo ich tela, ze nawet polowa we wsi sie nie pomiescila, choc po wszystkich chlewach i stodolach sie upychali. Reszta poszla na Warszawe, niewielu stamtad wrócilo. Tu zostala garsc nieledwie, do opieki nad rannymi, z tym draniem komisarzem na czele. Nigdy nie zapomne tej jego poharatanej mordy. Krynicki mu bylo, pono Polakiem byl nawet. O lasce chodzil, kulas jeden, bo cosik z nogami chyba mial. Scierwo!
Kuba zacisnal zeby, az zagraly mu miesnie twarzy.
– We wsi zarcia nie bylo, bo nasi wszystko zabrali do lasu, wiec czerwoni ze skóry wylazili zeby cos zdobyc. Ale jak jeden patrol zostal co do nogi wybity, to nie ruszali sie juz nigdzie na krok. Potem wrócily niedobitki z pod Warszawy, wiec i ci odeszli, palac wprzódy wszystko co mogli.
– A co z tym donosicielem? – spytal Plawecki.
– Nie zdazyl uciec z nimi. Dopadli nasi ludzie jego i odplacili odpowiednio… – odpowiedzial krótko Kuba, zaciskajac wymownie z chrzestem potezna piesc.
Plawecki nie pytal o szczególy. Wiedzial, ze sam zrobilby dokladnie to samo. Cisze przerwala Józefina.
– Jasiek jedzie.
Obejrzeli sie. Faktycznie. Wóz, który zostawili za soba, teraz zblizal sie do nich szybko. Po chwili zrównal sie z nimi.
– Tprrr! – wrzasnal Jasiek, sciagajac lejce.
Konie zaryly kopytami w piachu i wóz stanal. Siedzace na wozie dziewczyny przechylily sie z piskiem i smiechem.
– Stogi postawione – krzyknal Jasiek. – Zepsulo sie co?
– Nie – odparl Kuba. – Zawiez dziewczyny do wsi, my jedziem pod kuznie.
– Do kowala? – spytal Jasiek. – Nie wiem, czy bedzie. Mial jechac do siostry, do Grudunek, bo pono znowu jej chlop ja spral.
– Hmm… – zamyslil sie Kuba. – Jesli pojechal, to dopiero na wieczór by stanal z powrotem.
– Myslisz, ze by sie zgodzil naprawic? – skrzywil sie Jasiek. – On to nas niezbyt lubi.
– Czemu to kowal was nie lubi? – spytala ciekawie Józefina.
– Kowal ich nie lubi, bo juz niejeden raz dostal od nich w pysk! – zawolala Ewka.
Siedziala na wozie, i beztrosko majtala wpuszczonymi miedzy drabinki nogami. Spódnice miala podciagnieta az do bioder niemal. Przez chwile bylo widac wyraznie ciemny trójkat wlosów.
– Kowale po wsiach to zwykle najwieksze silacze sa – Hanka przewiesila sie przez drabinke, prezentujac swoje kraglosci. – Wszyscy sie ich boja. A u nas, tak Kuba, jak i Jasiek, bez trudu sobie z nim radza. Przez to tez ich nie lubi.
– Jego tez nikt nie lubi – burknal Jasiek. – To kawal drania jest. I tchórza, on odwazny tylko wobec slabszych. Ale przy naszym Kubie to on na dwóch lapkach kica.
– Mniejsza z tym – Kuba z trudem ukryl usmiech zadowolenia. – Zobaczymy, jak bedzie. W razie jak co, to szukaj nas u Borowikowej.
– Jasne! – krzyknal Jasiek i zacial batem konie. – Wiooo!
Konie szarpnely wozem i ruszyly klusem. Stloczone miedzy drabinkami dziewczyny machaly im wesolo. Plawecki odmachal i ze zdumieniem stwierdzil, ze macha im takze Pustólecka. Pokrecil glowa zdziwiony. Sadzac po dotychczasowym jej zachowaniu wobec dziewczyn, to powinna raczej za nimi kamieniami rzucac. Burze mysli przerwal Kuba.
– Wsiadajcie, panstwo, jedziemy.
Grzecznie zajeli swoje miejsca. Ruszyli za wozem. Dziewczyny machaly do nich i wolaly cos, czego jednak przy ryku silnika znowu nie slyszeli. Po chwili jednak Kuba skrecil w bok i stracili je z oczu. Jeszcze przez chwile jechali wsród oplotków, by w koncu zatrzymac sie przed polozona na uboczu kuznia.
Kuba wysiadl i podszedl do furtki.
– Hej, Dionizy! Jestescie to?
Zza plotu wychylily sie kolejno trzy glowy.
– Ni ma lojca.. – powiedziala pierwsza glowa, najbardziej rozczochrana.
– …bo do Grudunek pojechali… – powiedziala d**ga glowa, najbardziej brudna.
– …i dopiero na wieczór wróca. – powiedziala trzecia glowa, najbardziej obsmarkana.
– A kuznie pewnikiem zamknal?
– No przecie! – zgodnie przytaknely wszystkie glowy.
Kuba odwrócil sie do swoich gosci.
– Nie ma sensu jezdzic tam i z powrotem. Trza nam tu auto zostawic i kwatery dla panstwa poszukac.
– Po co kwatere? – obruszyla sie Pustólecka. – Wróci kowal, naprawi samochód i jedziemy stad.
Spojrzala wyczekujaco na Plaweckiego, w nadziei ze ja poprze.
– Kowal nie zdazy dzisiaj zrobic? – spytal Kube Plawecki.
– Nawet jesli wróci przed wieczorem, to do roboty sie na pewno nie wezmie – wyjasnil Wrzosek. – O zmierzchu wszyscy na Kupalnocke idziem. Beda tez nasi przyjaciele z Grudunek, Rogozy, z Warszawy nawet paru gosci. A jutro niedziela. Nikto nie bedzie pracowal, zwlaszcza, ze zabawe bedziem odsypiac. A poza tym, jako juz Jasiek rzekl, kowal to nieuzyty dran jest.
– Wiec do poniedzialku nam przyjdzie czekac?! – jeknela Józefina.
– Skoro tak, to faktycznie trzeba najlepsza kwatere znalezc – mruknal zrezygnowany Lucjan.
Przeciez nie bedzie z krzywym blotnikiem jezdzil. Jakby to wygladalo!
– A najlepsza kwatera bedzie u Borowikowej – podsumowal Kuba. – Czysto tam, schludnie. I zarcie dobre. Nieraz letników z miasta przyjmowala i zawsze sobie bardzo chwalili.
– Chodzmy wiec – mruknal zrezygnowany Plawecki.
Kuba odwrócil sie w strone plotu.
– Samochód tu ostanie. Niech no mi który co popsuje, to mu nogi z rzyci powyrywam! – spojrzal groznie, a glowy, jak na komende, zniknely za plotem. – Wasza glowa w tym, urwipolcie, by tutaj nic nie zginelo.
Plawecki byl zmeczony i glodny, a upal, mimo popoludnia, wciaz dawal sie we znaki. Kuba wzial ich rzeczy, walizke Plaweckiego i wielka torbe Pustóleckiej, i poprowadzil droga wsród oplotków. Lucjan obejrzal sie jeszcze na auto. Stalo przy nim, zachowujac pelna szacunku odleglosc, trzech tegich wyrostków. Byli podobni do siebie, jak trzy krople wody.
– Co to za indywidua? – spytala ciekawie Józefina.
– To trojaczki kowala, straszne lobuzy – wyjasnil Kuba. – Zowia sie Jacenty, Waclaw i Pankracy. My tam ich wolamy po prostu: Jacek, Wacek i Pankracek.
Szli dalej. Mijani z rzadka wiesniacy pozdrawiali ich grzecznie, ale z godnoscia. Jak zauwazyl Plawecki, kobiety, niezaleznie od wieku, byly piekne i zgrabne. Józefina, ze swojej strony, skrzetnie przygladala sie mijanym mezczyznom. Byli przewaznie rosli, przystojni i dobrze zbudowani, choc zaden nie dorównywal braciom Wrzosek. Nikt pozornie nie zwracal na nich uwagi, ale czuli wyraznie, ze sa przez nich bacznie obserwowani.
Gdy mijali kolejna zagrode, z chalupy wyszla kobieta i szybko zblizyla sie do plotu. W przeciwienstwie do spotkanych do tej pory wiesniaczek, byla koszmarnie brzydka i poteznie zbudowana, duzo szersza, niz wyzsza. Wzrostem dorównywala niemal Kubie. Ogromne piersi wylewaly sie niemal zza koszuli, przywodzac na mysl swiezo wyrobione bochny chleba. Z policzka, pod okiem, sterczala potezna brodawka, zakonczona kilkoma wloskami. d**ga, podobna, ulokowala sie na brodzie. Trzecia, najwieksza, ozdabiala czubek haczykowatego nosa. A pod jej nosem widnial wasik, którego móglby pozazdroscic niejeden mezczyzna.
– Pochwalony – pozdrowila meskim basem. – A kogóz to Kuba prowadzi ze soba?
– Goscie z miasta – wyjasnil krótko Kuba.
Chcial isc dalej, ale babsko wytoczylo sie zza plotu i zagrodzilo im droge.
– A cóz to za piekny chlopiec? – zapytala ciekawie.
Wyciagnela reke i pogladzila Plaweckiego po policzku, oblizujac sie przy tym lekko. Plawecki pozielenial, a Józefina odwrócila szybko glowe, zakrywajac usta. Lucjan lypnal na nia podejrzliwie, a Kuba zaczal strofowac kobiete.
– Hamujcie no sie, Walonkowa. Wielmozni panstwo z samej Warszawy przyjechali. Samochód popsuty pod kuznia zostawilim, wiec miejcie baczenie, zeby te wasze lapserdaki nie popsowaly niczego. A gdy Dionizy wróci, dajcie znac natychmiast do Borowikowej.
– Oczywista rzecz, niech sie tam Kuba nie turbuje.
Walonkowa wpatrzona wciaz byla w Plaweckiego. Z pomiedzy warg wystawal jej koniuszek jezyka, który najwidoczniej zapomniala schowac.
– Tylko po co do Borowikowej, jak u mnie tez kwatera nie do pogardzenia?
Plawecki przelknal przerazony sline. Babiszon najwyrazniej zagial na niego parol. Modlil sie w duchu, by Kuba odmówil.
– U was? Z waszymi lajdusami na karku? – Kuba chyba czytal w jego myslach. – Toc by panstwo chwili spokoju nie mieli.
Odwrócil sie do nich.
– Chodzmy, czasu szkoda.
Ruszyli. Gdy Plawecki mijal Walonkowa, ta tchnela mu do ucha glosnym szeptem:
– A zajrzyj do mnie pózniej, piekny chlopcze. Cos ci pokaze…
Plawecki przyspieszyl. Absolutnie nie zamierzal zostawac sam z tylu. Gdy oddalili sie juz kawalek, chichoczaca dotad w kulak Józefina, wybuchnela spazmatycznym smiechem, az z oczu polecialy jej lzy.
– To zona kowala – wyjasnil Kuba Plaweckiemu, nie zwazajac na rechot Pustóleckiej. – I matka tamtych trzech wisusów.
– Ona… zawsze tak…? – spytal Plawecki, patrzac krzywo na Józefine
– Pytacie, czy zawsze taka na chlopów lasa? – usmiechnal sie Kuba pod nosem. – Oho, ona to zadnemu nowemu chlopu nie przepusci. Niemal kazdy chlopak ze wsi niewinnosc z nia tracil.
– Mam nadzieje, ze nie przyjdzie za nami – westchnal Plawecki.
– Chyba raczej za toba… piekny chlopcze! – wymruczala mu do ucha Józefina i zaraz parsknela smiechem, omal go nie obsmarkujac.
Za co?! Plawecki wzniósl oczy do nieba. Ruszyli z Kuba dalej, nie ogladajac sie na Pustólecka. Ta dogonila ich po chwili.
– Mówicie Kubo, ze to kowala zona… – zaczal Plawecki. – To dlaczego przy kuzni nie mieszka, tylko osobno?
– Kiedys mieszkali przy kuzni, ale gdy chlopaki sie urodzily, przeniosla sie tutaj, do domu rodziców – wyjasnil Kuba. – Jej rodzice pomarli akurat, a tu wiecej miejsca dla dzieciaków jest. On tez sie przeniósl, ale zyja ze soba jak ten pies z kotem. Ciegiem sie klóca, potem godza, znowu klóca i godza i tak w kólko. A gdy tylko sie poklóca, on do starej chalupy sie przenosi.
– Powiedz no, Kubo… – widac bylo, ze Pustólecka zzera ciekawosc. – Czy ty tez… z Walonkowa…?
– A oto i jestesmy na miejscu! – oznajmil Kuba, nie zwazajac na blagalne spojrzenie Józefiny.
Staneli przed okazala zagroda. Ze wszystkich katów wygladal tu dostatek. Sielski widok sprawil, ze od razu sie poczuli tak, jakby wrócili do domu. Kilka dorodnych kokoszek grzebalo spokojnie w ziemi, na srodku podwórka. Na dachu para bocianów przescigala sie w klekocie. W koncu podwórza stal drewniany wychodek, przy którym, pod lisciem lopianu, wylegiwal sie wielki, pregowany buro kocur.
Na spotkanie wyszla im wysoka, szpakowata kobieta. Miala na sobie skórzany pas, z którego zwieszalo sie kilka sakiewek i saczków. Choc czas odcisnal na jej twarzy nieublagane pietno, wciaz byla bardzo piekna. Jej kocie oczy tchnely spokojem i madroscia. Gdy objela ich wzrokiem, nawet Józefina sie uspokoila. Plaweckiemu wydalo sie, ze na jego widok jakby zamarla na ulamek sekundy, a jej oczy sie rozszerzyly.
– Witajcie, moi mili – przywitala ich serdecznie. – Chodzcie, chodzcie, czym chata bogata.
Z chalupy wyszly Hanka i Kryska. Borowikowa skinela na nie.
– Naszykujcie gosciom cos do jedzenia i zaniescie do sadu.
Dziewczyny na powrót zniknely w chacie, a gospodyni odwrócila sie do gosci.
– W sadzie lepiej bedzie, nizli w dusznej chalupie. Póki co, siadajcie tu w cieniu, na przyzbie. – wskazala reka – A ja zaraz przyniose wam cosik do picia.
Weszla do chalupy. Oni siedli na lawie i Plawecki z Józefina natychmiast zasypali Kube pytaniami.
– Skad wiedziala, ze przyjdziemy? – dopytywala sie Pustólecka.
– No przeciez, ze od dziewczyn – odpowiedzial za Kube Plawecki i zaraz sam spytal. – Ale skad tu sie dziewczyny wziely?
– Jasiek tedy z wozem jechal, to i dziewczyny zeskoczyly po drodze – tlumaczyl cierpliwie Kuba. – Hanka i Kryska to kuzynki sa, a Borowikowa ich ciotka jest.
Józefina chciala jeszcze o cos spytac, ale w furtce pojawila sie jakas postac. Przez podwórze toczyl sie ku nim starzec, siwy jak golab, w maciejówce z peknietym daszkiem. Pod daszkiem swiecila para malych, chytrych oczek. Z gestwiny olbrzymiej, siwej brody, wystawal nos, wielkosci sporego ziemniaka, o pieknym, fioletowym kolorze. Prócz bialych, lnianych portek, mial na sobie, pomimo upalu, stara, wojskowa kurtke. Stopy mial bose. Podpieral sie mocna, lecz krzywa i poskrecana laska.
– To stary Obierka – wyjasnil szeptem Kuba. – Nikt nie wie, ile ma lat. Bral udzial w wielu wojnach, ponoc nawet w prusko-austriackiej.
Dziadek, jak sie zaraz pokazalo, mimo podeszlego wieku, mial sluch jak nietoperz.
– Nie ponoc, chlystku, nie ponoc! – zaskrzeczal. – Sam ksiaze Hohenzollern chwalil mnie po Sadowskiej potrzebie, bom najwiecej Austryjaków ubil!
Wepchnal sie na lawke, miedzy Józefine i Plaweckiego i kontynuowal, wymachujac od czasu do czasu laska.
– Szli na nas, jak ta lawina, job twoju mac, a my walilismy do nich, kiej do kaczek! Konie, ludzie, jeden wielki klab, job twoju mac! Jakem kropnal jednego oficyjera miedzy oczy… – tu machnal laska tuz przed nosem Józefiny, a ta odsunela sie gwaltownie, walac w sciane chaty potylica, az przekrzywily jej sie okulary – …to kozla do tylu przez konski zad machnal prosto do wody!
Dziadek smarknal glosno i kontynuowal nadal.
– Mielismy nowiutkie odtylcówki Dreysego, a oni muszkiety, ladowane przez lufe jeszcze, he, he, he. Mogli nam co najwyzej nakukac, panie dzieju! – zarechotal triumfalnie.
Sluchali cierpliwie, nie przerywajac. Staruszek rozkrecal sie coraz bardziej.
– A potem, w 1870, poszlismy na Francyje. Pralismy zabojadów, ile wlazlo! Pod Grawelotte, Sedanem i Paryzem, panie dzieju! Oho, stawiali sie czasem, bo i bron mieli dobra, job twoju mac! Karabiny mieli lepsze od naszych, a najgorsze to byly te cholerne mitraliezy. Jak huknal taki salwa, to i pól kompani potrafil trupem polozyc, job twoju mac! – dziadek znów machnal laska, omal nie rozbijajac nosa Plaweckiemu. – Ale nie umieli ich, durnie, wlasciwie uzywac. Inaczej nie poszloby nam tak latwo.
– Gdzie jeszcze byliscie, dziadku? – Plawecki, mimo zagrozonego nosa, mial ochote posluchac o wojennych przewagach dziadunia.
– Oho! – zagulgotal dziadek. – Czasu Wielkiej Wojny pod Tannenbergiem bylem! Tam jegier Ignacy Obierka dopiero pokazal, co potrafi! Caly batalion ruskich sam jeden do niewoli wzialem! Jednego razu nawet…
Co bylo pewnego razu, juz sie nie dowiedzieli, bo przerwala mu Borowikowa. Wyszla z chalupy juz wtedy, gdy tylko dziadek zaczal opowiadac, z wielkim dzbanem i pekiem glinianych kubków. Podeszla do siedzacych, rozdala im kubki, pomijajac Obierke, i rozlewala z dzbana chlodnego, spienionego plynu.
– Przestan bajdurzyc, dziadu! – zwrócila sie w koncu do Obierki. – Myslalby kto, ze takiego starego piernika do wojska by wzieli. Nikto ci w te banialuki nie uwierzy, a panstwa to wcale nie obchodzi.
– Paszla won, wstretna ropucho! – dziadek zamachal groznie laska. – Sama szczera prawda z ust moich plynie, jako miodu patoka pozlocista!
Józefina prychnela prosto w kubek, z którego pila. Plawecki zakrztusil sie i dopiero Kuba, trzepnawszy go delikatnie w plecy, przywrócil mu spokój.
– Uwazaj, coby ta patoka w gówno ci sie nie obrócila – ostrzegla Borowikowa. – A moze powiesz panstwu, kto cale zsiadle mleko wytrabil, ze teraz musze ino kwasem chlebowym spragnionych raczyc?!
– Nie marudzcie, ciotko – Kuba otarl wasy. – Dobrze wiecie, ze na taki upal nie ma jak kwas.
Na podwórzu pojawil sie Jasiek. Natychmiast podszedl do lawki.
– Dajcie no, ciotko, i mnie sie napic – wysapal.
Przechylil otrzymany kubek i pil dlugimi lykami, a struzki kwasu splywaly mu po brodzie i szyi.
– Zacny kwas – odsapnal. – A moze macie, ciotko, troche mleka zsiadlego? Takiego smaka mam!
– Nie ma mleka, ani lyka – burknela Borowikowa, zezujac gniewnie na starego. – Jakis duren wychlal wszystko co do kropli. Do zepsutej ryby w dodatku! Czekaj no, czekaj! Bedziesz ty dzisiaj sral dalej, niz widzisz!
– Nie kracz, stara wrono! Nie kracz! – dziadek machnal lekcewazaco reka.
Podrapal sie po wydetym brzuchu i steknal.
– Lepiej bys cus mocniejszego przyniesla, bo mnie tak jakosik ckni…
– A nie mówilam?! – Borowikowa rozejrzala sie triumfalnie dokola. – Juz cie bierze!
Plawecki przysluchiwal sie klótni, popijajac kwas. Smakowal mu ogromnie. Spieczonemu gardlu przynosil natychmiastowa ulge. Kuba mial racje – na taki upal kwas byl najlepszy.
Na podwórzu pojawil sie kolejny przybysz. Przy furtce stanal jakis berbec w upapranej koszulinie, z gilem do pasa. Najwyrazniej przyszedl pogapic sie na gosci z miasta, bo uporczywie wpatrywal sie to w Pustólecka, to w Plaweckiego. Widocznie ich miejskie, egzotyczne dla niego, stroje, zrobily na nim spore wrazenie.
– Oho! – mruknela Borowikowa. – Zaczyna sie!
Spojrzeli na dziadka. Obierka siedzial nieruchomo, trzymajac sie za brzuch i mamroczac cos pod nosem. Z brzucha dochodzily dzwieki, jakby zalegla sie tam cala kolonia zab. Nagle sapnal i wytrzeszczyl oczy.
– Na bok! – wrzasnela Borowikowa. – Odsuncie sie od niego!
Plawecki z Pustólecka chcieli sie poderwac, ale dziadek ich uprzedzil.
– Oj… oj… oj… O JEBIT TWOJU MAC!!!
Zerwal sie z lawki, jak wyrzucony sprezyna. Jedna reka chwycil mocno laske, d**ga wbil sobie gdzies miedzy posladki i pokustykal pospiesznie przez podwórze w kierunku, jakze teraz odleglej, wygódki. Odprowadzali go, chichoczac, rozbawionymi spojrzeniami. Na srodku podwórza nastapila katastrofa. Laska wypadla Obierce z spoconej reki. Gdy schylil sie po nia, rozlegl sie przeciagly dzwiek, przypominajacy uwalniane gazy, i na portkach dziadka wykwitla duza brazowozólta plama, rozprzestrzeniajaca sie w zastraszajacym tempie w kierunku nogawek.
– Ech… – zasmucil sie dziadek. – Ech, joprzyk mac…
Podniósl laske i powolutku pokulal sie do wygódki. Gdy zatrzasnely sie za nim drzwi, towarzystwo na lawie wybuchnelo spazmatycznym smiechem. Najglosniej smiala sie Pustólecka, az lzy lecialy jej z oczu. Plawecki znowu sie zakrztusil i Kuba musial ponownie walic go w plecy, powstrzymujac, ile sie dalo, swoja sile.
Pierwsza opanowala sie Borowikowa.
– Wiedzialam, ze tak bedzie! Wiedzialam! Co ja mam z tym dziadem, to ludzkie pojecie przechodzi! Kto to widzial, zeby zepsuta rybe zsiadlym mlekiem zapijac?!
– To wasz krewny? – spytal Plawecki, gdy udalo mu sie wreszcie opanowac kaszel.
– Mój wuj. I szwagier.
Plawecki wytrzeszczyl oczy. Gospodyni pospieszyla z wyjasnieniem.
– Najpierw byl zeniaty z moja ciotka. Kiedy pomerla, wzial sobie moja starsza siostre. Ale i jej sie zmarlo kilka lat temu.
Z wygódki dochodzily do nich wsciekle pomruki. Sama zas wygódka chybotala sie niebezpiecznie na boki. Zmeczonemu Lucjanowi wydalo sie przez chwile, ze unosza sie nad nia jakies opary. Czy bylo to przywidzenie, nie wiedzial. Niemniej jednak wylegujacy sie tam spokojnie do tej pory kocur, zaweszyl, poderwal sie na lapy i zjezony, z nastroszonym jak miotla ogonem, zemknal do stodoly.
– Ile on ma lat? – zaciekawila sie Józefina. – Musi byc bardzo stary.
– Nikt we wsi tego nie wie – wyjasnila Borowikowa. – Byl stary, odkad pamietam.
– Zycie mi uratowal – wtracil powaznie Kuba. – Gdym uciekl wtedy spod stodoly, bylem w takim stanie, ze drogi do swoich znalezc nie moglem. Blakalem sie po okolicy, nie spiac, nie jedzac i ciagle placzac. W koncu w lesie naszedl mnie bolszewicki patrol. Najpierw chcieli mnie na miejscu rozwalic, ale uznali, ze zabiera mnie do komendanta, tego skurwysyna, zeby za jezyk mnie pociagnal. No i wtedy, nie wiedziec skad, pojawil sie dziadek. Wystrzelal wszystkich w nieledwie dwa pacierze, pietnastu chlopa. Potem zabral mnie do naszych. A ruskie od tej pory nie smialy ze wsi wylezc.
– To fakt – potwierdzila Borowikowa. – Gdy poczuje on karabin w lapach, mlodnieje w zadziwiajacy sposób.
– Mnie tez uratowal – z okna za ich plecami wyjrzala Hanka, opierajac sie na zalozonych na pa****cie rekach. – Gdy bylam mala, na lace za domem, gdzie sie bawilam, napadl mnie wsciekly pies. Juz by mnie poszarpal, gdyby nie dziadek. Siedzial wtedy na strychu, zobaczyl przez okienko co sie dzieje i zastrzelil tego psa. Z 400 chyba kroków prosto w leb go utrafil.
Plawecki wykrecil glowe, ogladajac sie na dziewczyne. Z rozciecia koszuli wysunela sie jej jedna piers, swiecac sterczaca brodawka.
– Tak ono i bylo – potwierdzila Borowikowa. – Trza tylko jeszcze dodac, ze on wtedy na strychu bimber chlal, w tajemnicy przed zona.
Spojrzala na Hanke, wgapiajaca sie w Plaweckiego. On zreszta takze patrzyl na nia, jak zaczarowany, nie zwracajac uwagi na wsciekle pochrzakiwania Józefiny. Hanka nachylila sie nad nim, wysuwajac usta do pocalunku, Plawecki nadstawil swoje…
– A ty mialas jedzenie szykowac, a nie cyckiem swiecic! – Borowikowa skarcila delikatnie dziewczyne.
– Juz ide, ciotko – zarumienila sie Hanka i zniknela w glebi domu, rzucajac Plaweckiemu gorace spojrzenie.
Skrzypnely drzwi. Z wygódki, sapiac i pomstujac, wracal ku nim dziadek Obierka. Po drodze mijal, stojacego juz na samym srodku podwórza, obsmarkanca w brudnej koszuli. Maluch juz poprzednio odprowadzal Obierke do kibla zdziwionym wzrokiem, lecz dopiero teraz, gdy dziad sie z nim zrównal, przenikliwa won uswiadomila mu w pelni groze sytuacji. Zaraz tez podzielil sie ze swiatem swoim odkryciem.
– Stary Obierka sie osral!!! – wrzasnal, ile tchu w chudej piersi. – Stary Obierka sie osral!!!
– Ach ty, antychryscie przegrzeszony!!! – zawyl dziadek i smignal na odlew laska, az powietrze zawylo. – Bodajs z piekla nie wylazl!!!
Maluch uchylil sie zwinnie, powtarzajac swoje zawolanie. Dziadek puscil sie za nim w pogon, próbujac go uciszyc, lecz maly, unikajac z duza wprawa ciosów laski, wciaz wykrzykiwal nowine na cale gardlo. Zaraz tez pojawily sie tego efekty. Zza plotu, jak grzyby po deszczu, zaczely wyrastac glowy. Po chwili wygladalo to tak, jakby kazda sztacheta zakonczona byla gadajacym garnkiem. Po podwórzu polecialy smiechy, chichoty i komentarze.
Dziadek przestal gonic obsmarkanca. Teraz, odwrócony przodem do gapiów, cofal sie jak rak w strone chalupy.
– Te, Obierka! – dolecialo od plotu. – A wezcie no sie odwróccie!
– No, nie dajcie sie prosic!
– Daleko my som, smród nas nie zabije!
– Co to, gówno dziure wam w gaciach wyrwalo, czy jak?!
Dziadek klal gapiów, wygrazajac im laska. Tymczasem przez furtke wpadl na podwórko jeden z trojaczków kowala. Chwile gapil sie na Obierke , a potem wrzasnal:
– Hej!!! – zawrzasli zgodnie gapie i przez okolice przetoczyl sie potezny rechot.
Ludzie zwijali sie ze smiechu, paru tarzalo sie w pyle wioskowej drogi. Plawecki, sam duszac sie ze smiechu, usilowal zatkac usta rechoczacej w glos Józefinie. Obierka miotal sie bezsilnie, w jego oczach blyszczaly lzy wscieklosci. Od plotu lecialy w jego strone docinki, coraz bardziej zlosliwe, dosadne i wulgarne.
Znuzylo to w koncu Kube.
– Hej, ludziska! – zahuczal, prostujac na cala wysokosc swa potezna postac. – Wystarczy juz tych smiechów! Wracajcie do swojej roboty!
Jasiek natychmiast stanal u boku brata, lecz to nie bylo potrzebne. Glowy za plotem poczely znikac, ludzie zaczeli sie rozchodzic i po chwili droga opustoszala. Zostal tylko kowalski wyrostek.
– No, co tam, Wacek? – spytal Jasiek.
– Tatko juz wrócili, ale powiedzieli, ze dzisiaj do zadnej roboty brac sie nie beda.
– Szybko wrócil. Ale takem i myslal, ze sie nie zgodzi – mruknal Kuba. – Wracaj tedy, Wacek, do dom.
Wacek wahal sie jeszcze chwile, spogladajac lakomie na dziadka. Widac bylo, ze ma wielka ochote mu dogryzc, lecz gdy Kuba spojrzal na niego groznie, natychmiast znikl jak kamfora.
– A wy, dziadu, idzcie sie obmyc, bo cale podwórze zasmradzacie – zwrócil sie Kuba do dziadka.
Obierka chrzaknal cos, co mozna by odebrac jako podziekowanie i pokustykal w strone chalupy. Droge zagrodzila mu Borowikowa.
– A ty niby dokad, stary durniu?! Ani sie waz do chalupy wchodzic! Paszol won, do strumienia myc dupe! Zaraz ci tam Kryska swieze portki przyniesie.
Dziadek warknal cos groznie, lecz poslusznie powlókl sie waska sciezka gdzies za dom. Borowikowa zwrócila sie do Kryski, stojacej w progu wraz z Hanka – dziewczyny najwyrazniej wywabil na zewnatrz halas. Stojac tak obok siebie, wygladaly niemal jak blizniaczki.
– Krysia, a wez no jakiesik portki wyszukaj i zanies staremu.
– Nie chce, ciotko – skrzywila sie Kryska. – Znowu mnie bedzie obmacywal, dziad obmierzly…
– Toc nie musisz mu przecie portek na dupe wciagac, ani nawet podchodzic do niego – uspokoila ja Hanka. – Wystarczy, jak mu rzucisz z daleka.
Kryska kiwnela na zgode glowa i zniknela w chalupie. Hanka zwrócila sie do Borowikowej:
– Wszystko juz gotowe, ciotko. Mozna do stolu siadac.
– Dobrze. Zapraszam wszystkich do sadu. Skromnie bedzie, bo skromnie, ale czasu nie stalo, aby cos upiec, czy ugotowac.
Plawecki rozpial dyskretnie guzik pod szyja. Mimo, ze siedzial w cieniu, wciaz dusil sie w garniturze, a mysl o wyjsciu na slonce przerazala go. Borowikowa natychmiast to zauwazyla.
– W tych miastowych ubraniach, to mi sie tu ugotujecie. Hania, dajze piorunem panience cos ze swoich ubran, a wy, panie Lucjanie, chodzcie ze mna. Cosik jeszcze w skrzyniach po moim chlopie ostalo. Na was bedzie w sam raz.
Poslusznie ruszyli do chalupy.
*
Hanka poprowadzila Pustólecka do nieduzej alkowy.
– Tu sie mozecie przebrac. Nikto wam nie bedzie przeszkadzal.
Józefina fuknela cicho. Nie tak dawno slyszala od niej podobne slowa, a skonczylo sie to… No cóz, bardzo przyjemnie, co prawda, niemniej jednak…
– Boczycie sie na mnie, panienko? – Hanka czytala w niej, jak w otwartej ksiedze. – Za to nad rzeka, zem was taka rozpalona zostawila wtenczas?
Pustólecka otworzyla szeroko oczy. Hanka zasmiala sie wesolo.
– Nie dasajcie sie tak, przecie nie bylo wam krzywdy! Juz tam sie Jasiek o to postaral. A i Kuba tez.
– Slyszeliscie? – Pustólecka splonela rumiencem. – Przeciez to z waszym…
– No przecie, zem slyszala – przerwala jej Hanka. – Zreszta trudno by bylo nie slyszec. Dobrze widzielismy, jak panienka na niego patrzy. A Jasiek moim chlopem nie jest. Ani Kuba. Za to wy macie kawalera, jak sie patrzy.
– On nie jest moim chlopem – wyznala ze wstydem Pustólecka. – Dopiero sie stara…
– Bedzie panienka miala z niego pocieche, ani slowa – stwierdzila ze znawstwem Hanka. – Umie on kobiecie dogodzic jak trza.
Józefina przezornie nie skomentowala. Hanka zasmiala sie znowu i przytulila ja mocno.
– Ech, panienko! Boczycie sie ciagle i o co? O glupiego chlopa, co to go nawet nie lubicie, o kochaniu nie wspominajac? Chlopom i tak trzeba swobody troche dawac, inaczej zbiesza sie na amen!
– Duzo wiecie o mezczyznach, Haniu – Pustólecka tylko tyle zdolala z